Tuesday, January 10, 2012

o spokojnych i rodzinnych

Jest taki żart rysunkowy w internecie: życzenia spokojnych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia, a pod spodem definicja słowa 'oksymoron'. Mnie też irytowało kiedy mój szef, facet około 60-tki, przychodził do pracy i wołał od progu 'jeszcze tylko 23 dni'! Lub kiedy weszłam do sklepu zaraz po Halloween i usłyszałam 'hohoho, it's never to early for Christmas!' 
Kiedyś na święta się czekało naprawdę. Mikołaj na serio przyjeżdżał do domu i zostawiał renifery na dachu bloku. Miał straszną brodę i wiedział o nas wszystko. Nawet to, kto podjadał uszka przed kolacją. I przyszedł czas, kiedy Mikołaja już nie ma, miejsce dla niespodziewanego wędrowca razi bardzo konkretną pustką po kimś i najlepiej by było wyjechać, odwołać, przeskoczyć to jakoś.  Bo właściwie z czego się cieszyć? Ze spotkania z kuzynami, o których nie wiemy właściwie nic, z wcześniejszego maratonu korytarzami galerii handlowych, z przymusu wysprzątania każdego kąta w czasie kiedy właściwie miałoby się ochotę zapaść w sen zimowy? 
Tak właśnie sobie myślałam kiedy wsiadałam do samolotu cztery dni przed Wigilią. Mogłam polecieć po prostu stąd do Polski, tak jak to zrobiłby normalny człowiek. To by było jednak niestylowe. Więc cztery dni przed Wigilią, z dwoma przesiadkami doleciałam do Ljubljany, gdzie moja siostra wylądowała na Erasmusie. Po deszczowym tradycyjnie Belfaście, Ljubljana wyglądała jak na ilustracjach ze starych bajek, oszroniona i mroźna. 
Wcześniejsze ustalenia z bazą w Białymstoku były takie, że na prezenty w tym roku machniemy sobie ręką, bo rozsądniej zostawić tę forsę na odwiedzanie się nawzajem, skoro żeśmy się rozproszyli po świecie. O żadnym sprzątniu też rzecz jasna nie było mowy, chyba żebyśmy chciały ogarnąć akademik. Więc kiedy maraton galeriowy większości świętujących trwał w najlepsze, ja śpiewałam 'bohemian rhapsody' wymachując zapalniczką, upojona akademickim niskobudżetowym winem. Kiedy polerowano podłogi i zmywano naczynia, my włóczyłyśmy się po mieście, próbując ochłonąć po obchodach świąt w akademiku i dojść do konsensusu w kwestii co na obiad. A kiedy panowie tłukli w wannie karpie my zastanawiałyśmy się czy z zamku widać kawałek alp czy chmurę. Dzień przed wigilią byłyśmy w Wiedniu, skąd odjeżdżał autobus prosto do Warszawy.
Mam wrażenie że chyba odzyskałam trochę Boże Narodzenie. Może dlatego, że przez ostatnie pół roku każdy był w innym kraju, może dlatego że nie miałam kiedy zmęczyć się przedświątecznym zamieszaniem.  Bożonarodzniowa gorączka ominęła nas szczęśliwie szerokim łukiem, czego w przyszłym roku sobie i Wam życzę. O Wigilii i pierwszym dniu właściwie nie ma co pisać. Prawdziwe święta zaczęły się dopiero później, kiedy usiedliśmy z podpiwkiem i suszoną szynką na zakąskę, odetchnęliśmy po dwudniowym obżarstwie i nic nie trzeba było już mówić, ani mądrego, ani znaczącego. Ale każdy z nas wiedział, że akurat przy tym konkretnym stole i w tym towarzystwie każdy z nas ma naprawdę ochotę być. 

2 comments: