Wednesday, May 9, 2012

rodzina w Belfaście, czyli o patrzeniu dwa razy na to samo, tylko że inaczej :)

Kojarzy ktoś internetowy mem nieśmiałego pingwina? Tego z fobią społeczną? 
Ostatnio był taki - 'kiedy wybieram stację radiową w samochodzie kolegi, wstydzę się za każdą puszczaną lamerską piosenkę'. Nie wiem, czy też tak macie, ale faktycznie, przy ludziach chyba każdy gust robi się nagle bardzo wysublimowany, na pewno bardziej niż w domu w kapciach, kiedy sie pogwizduje 'córkę grabarza' smażąc parówki ośmiorniczki. Kiedy do domu wchodzi ktoś, kto nie jest najbliższą rodziną lub przyjacielem dawnym od picia piwa na torach, głupio poczęstować improwizowanym obiadem i wrzucić playlistę o pojemności 50 GB na 'shuffle', prawda? Bo jeśli nagle włączy się ścieżka dzwiękowa ze "wściekłych pięści węża"? A gość nie zrozumie ironii? Samobójstwo towarzyskie, dziękuję bardzo... Naprawdę dziwne rzeczy dzieją się w głowie, jeśli spojrzy się na siebie czyimś okiem.
Na szczęście w drugą stronę też to działa. Czasami nie widzi się tego co dobre, dopóki ktoś nie wytknie nam tego palcem. Trochę jak ze starym swetrem, który nagle ktoś uzna za vintage i bardzo szałowy.
Belfastu od jakiegoś czasu miałam serdecznie dość. Bo leje, mgła, nuda i najlepszą rozrywką w tym przeklętym mieście jest spędzenie całego dnia w piżamie. A potem przyjechały dziewczyny, czyli moja siostra z kuzynką, na majowy weekend. Przyjechały w krótkich spodniach, zamieniając 29 stopni na 11 i słońce nad jeziorem na deszcz horyzontalny. I nie wiedziałam do końca jak pokazać komuś miejsce, które znudziło mi się tak dawno. A z drugiej strony wrosłam w nie tak, że wszystko co w nim dobre i złe, to już moje. Bałam się, że nie czuję nic do tego miasta, i że z takim nastawieniem dupa ze mnie kozia, a nie przewodnik. Wyszło zupełnie inaczej. To dziewczyny pokazały mi Belfast drugi raz. 
Okazało się że zapomniałam jak dobrą muzykę mają tu w barach. Jakie to fajne kiedy grają w maddens na irlandzkich bębnach, a panie i panowie, w wieku naprawdę bardzo różnym, bawią się przy tym tak, jakby jutra miało nie być. Jak super, że można wsiąść w dowolny pociąg, w dowolną stronę i zaraz po pracy być nad morzem, wąchać wodorosty i wrzucać dogorywające kraby z powrotem do morza. Że ostrygi z guinessem to naprawdę smaczne jedzenie i wcale nie tak luksusowe jak wszędzie na świecie. I że gdyby pomyśleć nad tym, to chyba winiłam Belfast za różne sprawy, które z Belfastu wcale nie wynikały. 
Podsumowując, zdaje się, że zaczynam ogarniać. Po dziewięciu miesiącach, lepiej późno niż wcale. W każdym razie, jeśli tu zostanę, to przynajmniej wiem dlaczego.
A na koniec piosenka z pozdrowieniami dla wszystkich brudnych, starych miast z charakterem: